Kontrabasem w Bieruta - czyli zbiór anegdot z życia Orkiestry FS
Zebraliśmy w jednym miejscu zabawne przygody muzyków Orkiestry Filharmonii w Szczecinie. Wszystkie wydarzyły się naprawdę. A było tych przygód całkiem sporo, w końcu nasza Orkiestra istnieje od 1948 roku.

Kontrabasem w Bieruta


Był rok 1954. Orkiestra Filharmonii Szczecińskiej występowała w warszawskiej Hali Mirowskiej z okazji uroczystych, państwowych obchodów 1 – go maja. Był to jednocześnie pierwszy duży koncert świeżo przyjętego do orkiestry kontrabasisty Stanisława Gottschlinga. Na widowni zasiadła cała wierchuszka polityczna tamtych czasów z Bolesławem Bierutem na czele (wówczas I sekretarzem KC PZPR).

Scena koncertowa była dość prowizoryczna bo i sam obiekt nie był nigdy pomyślany w tym celu. Wejście i zejście z niej odbywało się tuż przed pierwszymi rzędami widowni. Wg scenariusza, tuż po koncercie artyści mieli jak najszybciej zejść ze sceny i jak najszybciej opuścić salę koncertową, by ustąpić miejsca politycznym VIP-om na przewidziane po występie przemówienia. Gdy ten moment nastąpił, Stanisław Gottschling, nie dość że pokaźnej budowy to jeszcze dźwigający po pachą wielki kontrabas, starał się jak najszybciej zbiec ze schodów, jednocześnie uważając na to, by się nie potknąć. Kiedy już je pokonał, siedzący w pierwszym rzędzie Bolesław Bierut niespodziewanie wstał i doszło… do zderzenia z kontrabasem. Cała sala zamarła z przerażenia. Bierut spojrzał na młodego kontrabasistę surowo. Gottschling mocno przytulił do siebie instrument. Po chwili zawahania, Bierut nieco się odsunął, by przepuścić pozostałych muzyków stojących na schodach. Przy Bierucie natychmiast pojawił się dyrygent i dyrektor artystyczny szczecińskich filharmoników – Józef Wiłkomirski. W takt niskich ukłonów przepraszał Bieruta za całe zajście, prosząc o wybaczenie dla młodego i jeszcze niedoświadczonego kontrabasisty. W końcu Bierut machnął ręką na całe zdarzenie. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Sam Gottschling, którego syn Jan poszedł w ślady ojca i jest obecnie jednym z kontrabasistów naszej Orkiestry, wspominał, że to wydarzenie nauczyło go w tamtych czasach dużej ostrożności i zdolności do przewidywania niecodziennych wydarzeń.

O stroikach z trzciny i instrumentach z kościelnej piwnicy


Dziś, aby zostać członkiem Orkiestry Symfonicznej FS, muzycy przechodzą kilkuetapowy proces rekrutacji, na który składają się m.in. przesłuchania w obecności głównego dyrygenta oraz pozostałych instrumentalistów danej sekcji. Ale kiedy tuż po wojnie, w 1948 roku rodził się zespół aspirujący do powołania pierwszej filharmonii na tzw. ziemiach odzyskanych, proces rekrutacji przebiegał zupełnie inaczej.

Był rok 1951, Orkiestra Symfoniczna Robotniczego Towarzystwa Muzycznego, bezpośrednia poprzedniczka dzisiejszej Orkiestry Symfonicznej FS, często podróżowała z koncertami po wszystkich okolicznych pegeerach, notorycznie borykając się z niedostateczną liczbą instrumentalistów w swoim składzie. Pewnego dnia, orkiestra weszła do restauracji dworcowej w jednej z małych miejscowości, w której koncertowała. Muzycy byli wygłodniali, spragnieni i zmarznięci. Tymczasem, było już bardzo późno. Kierownik restauracji Franciszek Bogdaszewski szykował się do nocnego wypoczynku i zamknięcia lokalu. Jednak dowiedziawszy się, że natarczywi petenci to muzycy, wybudził szefa kuchni ze snu i natychmiast nakazał mu przygotowanie ciepłego posiłku dla artystów. Pan Franciszek, jak się okazało, był przed wojną muzykiem, a dokładnie fagocistą, teraz zaś… zajmował się prowadzeniem dworcowego baru. Gdy usłyszał o tym Stanisław Czapelski, ówczesny dyrektor orkiestry RTMu i jej główny dyrygent Stanisław Gościniak, natychmiast złożyli mu ofertę zatrudnienia w orkiestrze i to od zaraz.

Panowie – wykrzyknął Bogdaszewski – ale ja nie mam instrumentu. Instrumenty z Krotoszyna, skąd pochodzę, zaginęły. Nie mam na czym grać.
Brak instrumentów, był w tamtych czasach podstawowym problemem muzyków. Pan Franciszek wiedział, że jeśli zdobędzie fagot, będzie mógł wrócić do zawodu muzyka, o czym marzył. Wkrótce dowiedział się, że instrumenty znalezione w Krotoszynie przewieziono do jednego z kościołów w Kielcach. Informacje były niepotwierdzone, ale Pan Franciszek natychmiast wsiadł do pociągu i ruszył w drogę. Na miejscu, szybko wskazano mu, o którą świątynię chodzi. Kapłan, nie wymagając żadnych dokumentów i wierząc Panu Franciszkowi na słowo, otworzył piwnicę kościoła.

I wtedy stał się cud. Wśród zgromadzonych tam instrumentów, pan Franciszek…rozpoznał swój przedwojenny fagot! Owszem brudny i zakurzony, ale nieuszkodzony! Radość muzyka była przeogromna, a ksiądz nie żądając niczego w zamian, pobłogosławił naszego fagocistę, życząc mu wielu artystycznych sukcesów. Ściskając swój fagot jak najcenniejszy skarb, Pan Franciszek wsiadł do pociągu i nie zmrużył oka aż do Szczecina. W tamtych czasach nie brakowało amatorów na cudzą własność.

Następnego dnia rano stanął triumfalnie w siedzibie Robotniczego Towarzystwa Muzycznego. Ale był jeszcze jeden problem, fagot jest instrumentem stroikowym (podobnie jak obój) i do gry na nim potrzebny jest niewielki element mocowany bezpośrednio w ustniku. Bez niego żaden fagot nie zagra. Pojawił się więc kolejny problem, skąd zdobyć stroik. Na to jednak dyrektor RTMu Stanisław Czapelki miał gotowe rozwiązanie – Drobiazg – powiedział – Zalew Szczeciński niedaleko, trzciny pod dostatkiem. Zrobi Pan sobie stroik z trzciny.

Faktycznie wielu muzyków w czasie wojny i tuż po niej tak właśnie radziło sobie z tym problemem. Na szczęście Pan Franciszek wkrótce otrzymał profesjonalny stroik prosto z Krakowa, gdzie właśnie otworzył się zakład produkujący niezbędne akcesoria muzyczne. I tak Pan Franciszek Bogdaszewski na długie lata został muzykiem Orkiestry Filharmonii w Szczecinie.

Na podstawie książki Marii Czech-Sobczak i Władysława Kuruś-Brzezińskiego "Szczecińscy Filharmonicy – artyści muzycy" wydanej przez Książnicę Pomorską w lutym 2000 r.
Więcej na temat: Historia Orkiestry